środa, 20 listopada 2013

ciemność

Tak bardzo boję się ciemności...
Tej zewnętrznej, gdy chłód i zapach pleśni unosi się jak mgła w moim nosie, na twarzy, na szyi.

Tak bardzo boję się ciemności...
Tej wewnętrznej, gdy śmierć wydaje się być wybawieniem.

Tak bardzo boję się ciemności...
Tej w relacjach, gdy mam wrażenie, że nikt i nigdzie nie wyciągnie do mnie dłoni z filiżanką kawy.

Tak bardzo boję się ciemności...

Że zapominam, że istnieje Światło...

poniedziałek, 21 października 2013

Macierzyństwo

Ten wpis powstaje już od dawna. We mnie. Trudno wyrazić mi słowami to czym teraz żyję. Mam w sobie małego chłopca, który niebawem przyjdzie na świat. Jaś jest dzieckiem upragnionym, małym cudem, o którym lekarze mówili, że nigdy się nie przydarzy. A jednak czuję teraz bardzo mocno jak prostuje swoje kończyny sprawiając, że mój brzuch wygląda jak wzburzona tafla wody. Moje dziecko, moje wypełnienie kobiecości, bycia żoną, wypełnienie chrześcijaństwa.
Jaś w ciągu najbliższego miesiąca zapewne pojawi się na świecie (chyba że nie będzie się spieszył i przyjdzie z opóźnieniem...). Ostatnio zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie odpowiednio przygotować się na ten moment. Nie chodzi mi o rzeczy materialne, ale o moją psychikę i mojego ducha. Macierzyństwo to dar, którego będę musiała się uczyć – każdego dnia. Już teraz cieszę się i dziękuję za ten słodki krzyż.
Moje ciało zmienia się z dnia na dzień. Chodzę jak kowboj, nie mogę sama zawiązać butów, prowadzić samochodu, sprzątać, schylić się do najniższej szafki w kuchni czy podnieść cięższej torby. Nie mogę zrobić wielu rzeczy, które są tak naturalne. Które były tak naturalne jeszcze do niedawna... I dziękuję Bogu za ten stan. Za to, że uczy mnie pokory wobec życia – mojego życia i życia, które jest we mnie.
Prowadzę głębokie życie wewnętrzne – bo podwójne :) tak mówi mój mąż. A ja widzę jak moje prawdziwe życie wewnętrzne się zmienia, wraz z moim ciałem. Nie wiem czy idę do przodu czy się cofam. Wiem, że nie stoję w miejscu, wiem też, że zmiany są potrzebne.
Jaś jest wielką radością. Nie tylko moją. Jest też dla mnie ogromnym wyzwaniem. Mam nadzieję, że żyjąc z nim i dla niego stanę się jeszcze bardziej dobrym człowiekiem.

wtorek, 30 lipca 2013

Mój kościół...2

Ostatnio pisałam o moim patrzeniu na Kościół jako wspólnotę - dziś chciałabym opowiedzieć historię pewnego miejsca...
Jest na ziemi taki piękny jej kawałek z duszą. Sanktuarium w Matemblewie. Nie będę pisała o historii powstania tego miejsca, bo to można znaleźć tutaj http://www.matemblewo.pl/?modul=strony&strona=70. Chciałabym raczej powiedzieć czym jest dla mnie.
Prawdą jest to, że 15 września 2012 to miejsce nabrało dla mnie szczególnego znaczenia, gdy wraz z moim Mężem powiedzieliśmy sobie w tym miejscu sakramentalne "tak". Ale moja historia z tym miejscem zaczęła się kilka lat wcześniej...
Moja przyjaciółka opowiadała mi o tym miejscu zachęcając byśmy pojechały tam razem - było to dobre kilka lat temu, jeszcze w liceum. Pojechałyśmy. Z czasem byłyśmy tam stałymi bywalcami. Zdarzało się, że już na studiach jeździłyśmy tam w weekendy by naładować swoje wewnętrzne akumulatory... Siostry Duchaczki, które tam pracują zawsze z radością nas gościły - nawet, gdy pojawiałyśmy się późnym wieczorem, a drzwi były już zamknięte... To było NASZE miejsce. Nasza oaza spokoju i spełnienia. Prace fizyczne, w których pomagałyśmy tam siostrom sprawiały, że zżywałyśmy się z nimi jeszcze mocniej... Pamiętam wykręcanie potłuczonych żarówek i moją śmieszną konwersację z byłym już kustoszem tego miejsca, ks. Wiesławem. Pamiętam święcenie kościoła, pamiętam swój śpiew Psalmu na mszy (to był mój ostatni raz, w jednym Psalmie poszły wszystkie znane mi melodie :)), pamiętam te rozmowy do późnych godzin nocnych, pamiętam rekolekcje, spotkania i Spotkania. To wszystko we mnie żyje mimo, iż dziś w tym miejscu jestem bardzo rzadko.
Wspominam dzień kiedy pojechałam tam z chłopakiem (dziś mężem) na spacer. Gdy wszedł do kościoła - powiedział "w tym miejscu chciałbym wziąć kiedyś ślub"... Około roku później te słowa się spełniły. Pamiętam dzień, gdy pojechaliśmy tam podziękować za życie, które się we mnie rozwija - mimo, że lekarze zapowiadali, że nie będę miała dzieci... A jednak :) To miejsce zostanie we mnie na zawsze... Bo tak jak głosił napis na ścianie kościoła w dniu, w którym przyjmowaliśmy sakrament małżeństwa KOŚCIÓŁ NASZYM DOMEM tak jest też i w sercu...

Ze strony internetowej Sanktuarium:
W samym sercu Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, w kaplicy na leśnym wzgórzu, czuwa nad nami od ponad 230 lat, Matka Boża Brzemienna. Słynąca łaskami figura Maryi pochodzi z XVIII wieku. To do niej pielgrzymują Kaszubi, mieszkańcy Gdańska oraz pątnicy z ojczyzny i z zagranicy.

Matka Boża Brzemienna objawiła się stolarzowi, mieszkańcowi Matarni, który podczas szalejącej zamieci, wyruszył pieszo do odległego o 10 km Gdańska, aby sprowadzić lekarza dla oczekującej rozwiązania żony, której stan zdrowia znacznie się pogorszył. W trakcie tej wędrówki, ów człowiek tracił stopniowo siły, aż upadł z wycieńczenia w lesie.

Wówczas - jako człowiek głębokiej wiary - zaczął się żarliwie modlić i błagać Boga o ratunek dla siebie, obłożnie chorej żony i jeszcze nienarodzonego dziecka. Nagle pojawiła się przed nim, oświetlona niezwykłym światłem, piękna postać brzemiennej Niewiasty. Powiedziała mu, że może spokojnie wracać do domu, bo żona już urodziła mu syna i czuje się dobrze. Stolarz zawrócił z drogi i ostatkiem sił dotarł do domu. Tu uradował się wielce, gdy stwierdził, że jest tak, jak mu oznajmiła tajemnicza postać.

Z tego powodu pielgrzymują tu zwłaszcza rodziny, by dziękować za dar poczęcia nowego życia, ale także i małżeństwa, które nie mogą cieszyć się z upragnionego potomstwa. Wiele małżeństw dostąpiło tutaj cudu i znaku orędownictwa Naszej Pani Matemblewskiej. U stóp naszej Pani modlimy się:

Cudowna Matemblewska Pani! Tyś największą po Bogu naszą pociechą. Zbliżamy się do Ciebie z całą naszą ufnością, jak dzieci do Matki przychodzimy do Ciebie, korzymy się przed Tobą, błagając o pomoc Maryjo! Tyle cudów zdziałałaś na tym miejscu przez siebie wybranym, tylu nieszczęśliwych wysłuchałaś i uleczyłaś ich z chorób duszy i ciała, tylu rodzinom dałaś upragnione dziecko. Matko Matemblewska! Bądź siłą dla matek oczekujących potomstwa, by nie lękały się trudów macierzyństwa. weź w opiekę nasze rodziny i prowadź je do swego Syna, który z Ojcem i Duchem Świętym żyje i króluje na wieki wieków. Amen.

czwartek, 4 lipca 2013

Mój Kościół

Mój Kościół jest miejscem walki. Walki o relacje – z Bogiem, z samym sobą, z drugim człowiekiem. Nie jest miejscem, o którym pisze Agata www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,1210,do-katolikow.html ani nie jest miejscem sporu o tańczące feretrony www.deon.pl/po-godzinach/michalki/art,143,bardzo-nietypowa-katolicka-tradycja.html. Długo i często zastanawiałam się nad tym jaki on naprawdę jest. Jaka ja jestem w Kościele, w którym żyję.
Świadomie piszę Kościół przez „K”, a nie „k” - choć jest jeden budynek, który jest dla mnie szczególny – to Sanktuarium w Matemblewie, miejsce pod wieloma względami wyjątkowe. Ale dziś nie o tym...
Mój Kościół jest miejscem, które poszukiwałam wiele lat. Dziś czuję, że jest dobre dla mnie na teraz. Nie wiem jak będzie kiedyś - wszak życie się zmienia i ja się zmieniam. Widzę jak bardzo moje patrzenie na świat zmieniło się przez ostatnie 10 lat, a ile lat jeszcze przede mną? Tego na szczęście nie wiem :)
Mój Kościół jest miejscem walki o Boga i z Bogiem. Ileż to razy kłóciłam się z Jezusem nie rozumiejąc tego co się dzieje? Ile razy prosiłam Go by pokazał mi drogę? Ile razy prosiłam Go by wskazał mi mądrych i dobrych ludzi? A On? Nigdy nie zostawiał mnie samą. Przyszła mi teraz na myśl pewna sytuacja – walki z Bogiem. Nie taka „świeża”, ale w sercu ciągle aktualna. Jakiś czas temu bardzo potrzebowałam rozmowy na trudny dla mnie temat. Prosiłam Jezusa by pokazał mi człowieka, do którego mam się z tym udać, któremu będę potrafiła zaufać. Podczas tej modlitwy przychodził mi na myśl pewien kapłan. Problem polegał jednak na tym, że...mnie ten ksiądz strasznie wkurzał :) kłóciłam się z Bogiem – że jak to? Że do niego nie pójdę. Ale Pan był nieugięty. Poszłam więc i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie tylko otrzymałam pomoc, której wtedy potrzebowałam, ale również potrafiłam bez problemu otworzyć się przed tym człowiekiem... A co gdybym nie posłuchała wtedy Jezusa?
Mój Kościół to miejsce, które wybrałam świadomie. Świadomie chodzę na msze do konkretnej parafii, na konkretne godziny (bo wiem czyjego kazania mogę się spodziewać, a najlepsze dla mnie od zawsze ma...o. Robert :)). Świadomie wybieram miejsca i ludzi, a jak już sama wybieram to staram się potem nie narzekać. Bo to przecież moją odpowiedzialnością jest z kim się zadaję :) to przecież moją odpowiedzialnością jest modlić się za miejsca i ludzi, którzy dają zarówno dobro jak i ból. To moim obowiązkiem jest dbać o to by Kościół stał się wspólnotą, taką w której bez wahania nazwę drugiego człowieka bratem czy siostrą. To Kościół, który żyje, bo mnie zmienia. Bo pozwalam sobie na to by dostrzec w nim Jego – Jezusa.
To tyle – dziękuję za uwagę :)
i zapraszam do filmiku ukazującego jaki mój Kościół jest http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1059,moj-swiat-runal-to-byl-szok-swiadectwo.html

piątek, 7 czerwca 2013

B... jak być.

Być - takie krótkie słowo, a ma w sobie tyle treści...
Ostatnio widzę u siebie i też u ludzi, których spotykam, że trudno jest zwyczajnie być... Łatwo słuchać i jeszcze łatwiej dawać mądre rady - choć często są niepotrzebne... Trudniej zwyczajnie być.
Trudniej jest zwyczajnie posiedzieć przy dobrej kawie na mieście i spędzić czas nie narzekając. Trudno jest się zwyczajnie spotkać, choć to tak naprawdę nie jest kwestia braku czasu. Zwyczajnie trudno jest teraz ludziom pozwolić sobie na to by być.
Bycie dla innych zakłada wysiłek, zakłada, że teraz nie moje ma być na wierzchu, ale twoje... Że nie czas na moralizowanie i dawanie swojej mądrości, ale na cichą obecność.
Być - jakie to trudne...

poniedziałek, 27 maja 2013

A ... jak anonimowa atrakcyjność

Anonimowa atrakcyjność w oczach kobiety, którą spotkałam w weekend w pociągu SKM była niesamowita. Cisza, spokój, refleksja... Oczy pełne pokoju i spokoju. Pełne wiary i ufności. A patrzyła niby tak zwyczajnie...

Wiele się dzieje przez ostatnie tygodnie – kolejne studia, nowe życie, które się we mnie rozwija, nowi fajni ludzie, których poznaję – atrakcyjność codzienności wzrasta.

Na zajęciach w sobotę pan psycholog (dzięki Rafał...) polecił nam opisać swoją opowieść – tzn. co przedstawiamy światu o sobie w kilku kategoriach – do szefa, rodziców, męża, dziecka, przyjaciół i na koniec – co mówię o sobie mnie samemu. Kazał napisać nam opowieść - jak opisuję siebie tym ludziom, każdą opowieść z osobna... A później – polecił każdej z tej opowieści nadać tytuł, kojarzące się z nią barwy, zapachy, tańce, ruch itd... Choć wiem, że dla niektórych było to nudne zadanie - to dla mnie było bardzo odkrywcze... Bo opowieść o samej sobie zatytułowałam „ukryty skarb”, skojarzył mi się z nią zapach porannej rosy i taniec w deszczu... Jakie to było uwalniające :) Rafał, jeszcze raz dzięki :) Czasem warto zrobić sobie stop-klatkę i zatrzymać się chwilkę nad sobą samym...

I tak codziennie – żyję ucząc się żyć. A jakie to jest fajne :)

czwartek, 4 kwietnia 2013

Wiosna?

Wiosna w tym roku nie chce przyjść. Dziś kolejny dzień kwietnia, a za oknem śnieg, deszcz, mróz... Bylejakość. Patrzę na minione dni - czas Świąt, które minęły w okamgnieniu w porównaniu z tym jak dłużył mi się Wielki Post. Jak dłużyły mi się rekolekcje, w których brałam udział... A teraz? Pan dał mi nową nadzieję, nowe życie - mimo braku wiosny. Choć wewnętrznie toczę wiele walk - wiem, że On zmartwychwstał - dla mnie. Mój grób może stać się w końcu pusty - jeśli tylko ruszę z Nim w podróż za moim największym pragnieniem... Chciałabym zatańczyć w rytm wiatru, zaśpiewać z ptakami. Opowiedzieć światu swoją historię, która toczy się czasem jakby obok mnie... Ale jest to historia miłości i spełnienia...

poniedziałek, 4 marca 2013

być tam...

Być
tam gdzie emanuje miłość, a nie nienawiść

Tam
gdzie cisną tłumy, ale przyjmują bez kolejki

Być
tam gdzie noc nie jest ciemna

A
dzień nie jest trudem istnienia

Być

Wtulić się w ramiona Boga
Być

do śmierci

śmierci ty moja przyjaciółko
wszędzie cię pełno
prasa, telewizja, podwórko, rodzina, przyjaciele i znajomi
każdy może o tobie wiele powiedzieć
chcesz wiedzieć kim dla mnie jesteś?
kolejnym etapem
jesteś jak raczkowanie dziecka
jak wyjście za mąż
jesteś oczywista
a ludzie tak się ciebie boją
nie przychodź tak niespodziewanie
to może cię polubią
nie przychodź do matki z gromadką małych dzieci
to może cię polubią
nie przychodź do niewinnego niemowlaka
to może cię polubią
nie przychodź do nowożeńców
to może cię polubią
ale ty wolisz być nieobliczalna
ty wolisz być zawsze o jeden krok dalej od człowieka
nie boje się ciebie
ale cię nie lubię
więc nie przychodź
do rodziny, znajomych, przyjaciół
nie przychodź niespodzianie…

środa, 27 lutego 2013

Otuleni deszczem

Czytałam ostatnio książkę "Otuleni deszczem" Charles Martin'a. Opis książki można znaleźć tutaj http://lubimyczytac.pl/ksiazka/74292/otuleni-deszczem, więc nie będę jej streszczać.
Piszę więc o niej nie po to by pisać ... o niej. Bardziej o tym co sama wyniosłam z tej lektury.
A wyniosłam głównie jedną myśl... że każdy z bohaterów miał swoje własne problemy, swój własny świat, z którym musiał sobie poradzić. Każdy walczył w swojej wojnie. Ale znaleźli siły by się połączyć. I to przyniosło wygraną.
Zastanawiam się czasami czy ja byłabym w stanie zrobić to co główny bohater - wziąć pod swój dach chorego psychicznie brata i kobietę z dzieckiem, której szuka wściekły i agresywny mąż...
Powiem tylko jedno... Coś co we mnie zostało... Mały urywek książki... Główny bohater Tucker spodziewał się, że jego chory brat może być agresywny. Poprosił go więc, że zanim kogoś uderzy - to ma mu o tym powiedzieć. Słyszy krzyk Katie i widzi samochód odjeżdżający spod jego domu. Domyślił się, że mąż Katie porwał ich wspólnego syna. Wybiega mu na spotkanie i zostaje mocno poturbowany przez porywacza. Wtem nadbiega brat Tuckera z pałą bejsbolową i mówi "Tucker, obiecałem ci, że zanim zrobię komuś krzywdę to cię o tym uprzedzę. Więc cię uprzedzam". Porywacz przegrał tę walkę...bo Tucker nie był sam. Bo to co wydawało się najgorsze (chory brat) okazało się ocaleniem.
Ten wątek we mnie pozostał. Może też dlatego, że mocno pracują we mnie teraz pewne relacje - choć może bardziej ich brak. Pracuje we mnie to, że jestem dla niektórych jak ten chory brat - z tym, że oni nie przyjęli by mnie pod swój dach. Wolą swój własny przytulny kątek. A ja chyba znów uczę się żyć, żyjąc...

piątek, 8 lutego 2013

Ona...

Ta, o której się nie mówi ma na imię ŚMIERĆ. Nie mówimy o niej, bo boli, bo chcemy od niej uciec...
Ktoś ostatnio zrobił jednak inaczej... Mimo choroby nowotworowej powiedziała "przyjmę tę śmierć najgodniej jak potrafię". Poraziło mnie to. Nikt nie chce umierać - pomyślałam.
Grażynka... Ta, do której nie zdążyłam wpaść na kawę, bo Anioł Śmierci przyszedł przede mną. Został mi dziś po niej tylko różaniec, w którym jedna dziesiątka ma 9 a nie 10 koralików... Nie tylko tego koralika mi tam brakuje. Brakuje mi jej. Jej troski o dzieci, rozmowy przy kawie i jej psa, który zostawia na mnie swoją długą jasną sierść. Brakuje mi jej zaangażowania, modlitwy, jej rozczochranej fryzury. Brakuje mi jej całej...
Przeczytałam ostatnio książkę z jezuickiej biblioteki, którą przetrzymałam (jak dobrze, że mnie za te książki nie ścigają...:)). "Uwięziona w Teheranie" to opowieść Mariny Nemat o jej... śmierci. Skazana na rozstrzelanie za udział w działaniach antyrządowych zostaje "uratowana" na placu gdzie za minutę miała zginąć... Uratowana pozornie, bo zmuszono ją do przejścia na Islam i poślubienia jednego ze strażników. Książka jest warta przeczytania - nie będę jej więc streszczać. Marina jednak czuje jakby umierała każdego dnia - bez swojego ukochanego, który pozostał "na wolności", bez rodziny, bez wiary i kościoła. Miała "męża", jego rodzinę, która bardzo dobrze ją traktowała, nie siedziała już w celi śmierci. Ale to nie było jej życie.
Myślę czasem jakie jest moje i twoje życie... Czy jest naprawdę nasze? Czy może należy do naszych trosk, naszej pracy, ludzi wokół, którzy coś na nas wymuszają mniej lub bardziej świadomie? Jaki wpływ mamy na to co się wokół nas dzieje? Czy tego właśnie chcemy?
Marina wygrała życie - jak? Przeczytaj książkę, niebawem będziesz mógł ją zabrać z jezuickiej biblioteki - nie będę jej dłużej przetrzymywać :)

wtorek, 5 lutego 2013

z dziennika żony, strona 3

Codzienność upływa sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną... Dużo się dzieje choć niewiele się zmienia. Niewiele tych zmian widać choć ja ciągle biegnę - wewnętrznie. Brak etatu nie sprawia, że brakuje mi pracy, zajęć. Dobrze jest czuć, że jest się komuś potrzebnym... Choć wiele (wydawać by się mogło) mocnych i "niezawodnych" relacji zostało przerwane. Dla niejednego pół godziny w SKMce to zbyt wiele by mnie odwiedzić, to "za daleko". Choć czy nie jest to sprawa serca? Skoro dla tych, którzy mieszkają jeszcze dalej nie jest to problem?... Można podejrzewać wiele rzeczy, ale serce wie swoje... Serce CZUJE. I nie zawsze da się go oszukać kiepską wymówką.
Życie płynie. Relacje się zmieniają. Stare powszechnieją i kruszeją, pojawiają się nowe. panta rhei
Żyję ucząc się żyć, kochać, rozumieć, być... Żyję...

wtorek, 8 stycznia 2013

Dziękuję, że zależę od Ciebie...

Zobaczyłam na profilu Rafała i słucham, słucham , słucham...
I Ty posłuchaj...
http://www.youtube.com/watch?v=wTr_TimhXf8